ER

                              turystyka motocyklowa, podróże, relacje, zdjęcia, porady 


Szwecja 07-08.2004                                        powrót


Jako, że wakacje należało jakoś spędzić, i to na pewno w siodle, trzeba było wymylić coś na pogodzenie odwiecznych "brak kasy" - "ja kur..muszę gdzieś wyjechać bo zwariuję". Rozwiązaniem stał się wyjazd za granicę, gdzie można by szybko zarobić, wiele zwiedzić po drodze i na miejscu. To wszystko koniecznie motocyklem. Szukanie pracy przez sieć, systemy EURES, urzędy pracy itp. nie przyniosło rezultatu. Było jedynie ciekawym doświadczeniem. Panie np. w jednym z UP w Poznaniu rozbawiły mnie wybornie. W budynku, do którego ciężko trafić (chyba celowo zamaskowanego), siedziało kilka kobitek. Ruchu nie było, w powietrzu unosił się aromatyczny zapach kawy. Jedna z pań miała ważną rozmowę (w stylu "odrobiłeś już lekcje") i musiałem poczekać. Dowiedziałem się, że załatwianie pracy za granicą na miesiąc przed jest nie możliwe. Pomyślałem, że się spózniłem ale urzędniczka ku mojemu zdziwieniu poinformowała mnie, iż jest stanowczo za wcześnie. Takie rzeczy jak twierdziła załatwia się na tydzień przed wyjazdem. Nie to, że ręce opadają. Po prostu nóż się w kieszeni otwiera. Biblioteczka z flagą unijną, komputerem (z saperem i pasjansem)...sztuka dla sztuki. Na moje pytanie o możliwość pomocy w napisaniu CV (co jest jak wcześniej wyczytałem w regulaminie ich obowiązkiem) powiedziano mi, że mogę sobie ściągnąć wzory z internetu. Pozostawie to bez komentarza i wiele innych sytuacji bo to w końcu ma być relacja z wyjazdu a nie narzekanie na system.

     

Na forum jak zwykle napisaliśmy o planie. Reakcja była spora. Niestety na koniec okazało się, że prawdopodobnie pojadę sam z dziewczyną. Zawiedli nie tylko ci "dalsi". Spowodowało to, że plan wyjazdu sztandarowego w składzie Billy&Wyatt padł, że padł jego skład. Ucieszyłem się, gdy okazało się jednak, że pojedziemy w 2 motocykle. I tak w końcu ja, Hania oraz Kropelka_350 i Jacek mając po kilkadziesiąt pasztetów, zupek chińskich, barszczy, 2 namioty, spiwory, kuchenkę, gitarę i dreszczyk na skórze od zapachu nowej przygody wyruszamy na podbój Skandynawii. Zupełnie w ciemno. Punktem zbornym jest Bydgoszcz a dokładniej działka w jej pięknej okolicy. Dzięki Hania! Kropelka ma już sporo w kołach. Ponad 500km w upale i dużym ruchu. Ja mimo tylko 200km też czuję się zmęczony. Mimo, że rano mamy prom i wypadało by wstać koło 4-5 by zdążyć a wcześniej jeszcze zmrużyć oko, rozpalamy ognisko. Towarzyszy nam też moja siostra z chłopakiem. Gitarka, browar i te sprawy...wieczorek zapoznawczy jak trza.

     


Wyjeżdżamy jeszcze przed wschodem. Droga pusta, białe pasy lśnią. Żałuję, że nie zorganizowałem sobie bagażnika bo jedzie się bardzo niewygodnie. 2 osoby ze sporym bagażem bez żadnego stelarza nie wspominając o kufrze nie były wygodnym rozwiązaniem dla GSa. Siedzę na baku i dosłownie ubolewam. NIestety potrafiło mi to pogorszyć czasem nastrój. W Gdyni jesteśmy na czas. Pogoda nie taka jaką bym sobie życzył w czasie dziennego rejsu po Bałtyku. Kupujemy bilety (357zł za motocykl+2 osoby) i pakujemy się na prom. Oczywiście nie czekamy w kolejce konserw.

Przy podjezdzie obsługa wprowadza w błąd i w rezultacie stoje na stromej, stalowej pochylni w pełnym obciążeniu. Koła przy próbie ruszenia wpadają w poślizg. Z pomocą wcześniej przyglądającego się jak szpak w... pracownika wjeżdżamy na deck no bo przecież nie mogli tego nazwać pokład czy poziom. Tam specjalnymi taśmami mocujemy maszyny. Jest to zrobione tak, że nie ma obaw by się nawet z całym bagażem i przy niezłym bujnięciu coś mogło stać.

Dziesięć godzin rejsu strasznie się nam dłużyło. Pogoda była kiepska, padał deszcz i mocno wiało więc siedzielimy wewnątrz jedenasto-poziomowego promu. Jako, że płynąłem nim już po raz czwarty nie było to dla mnie jakąś super atrakcją, szczególnie w taką pogodę. Zrobiliśmy desant w Karlskronie około godziny 19. Zimno, szaro i deszczowo. Szybka i bezproblemowa odprawa graniczna i już jedziemy przed siebie, na północ od miasta. Rozglądamy się za miejscem na biwak. Zaraz będzie ciemno więc chcemy się rozbić jak najszybciej. Znajdujemy niezłe miejsce, schowani jak dziki. Dojazd stanowi najpierw polna droga, później leśna żeby w końcu zamienić się na slalom pomiędzy drzewami i wielkimi głazami. Gęsto i wilgotno. Motocykle opieramy o drzewa, obok stawiamy nasze igla. Obracamy je wejściami do siebie i powstaje w ten sposób jeden duży namiot, całkiem wygodny. Kropelka wyjmuje z torby kuchenkę i już mamy ciepłą strawę. Idziemy spać dosyć szybko. Czujemy zmęczenie po ostatniej bezsennej nocy i jak by nie patrzeć kilkuset przebytych kilometrach. Poza tym nie ma co robić w nocy, w lesie, w deszczu.


Dzień również zapowiada się deszczowo. Postanawiamy, że ja z Hanią pojeżdżę po okolicy w poszukiwaniu pracy a Kropelka w tym czasie z Jackiem popilnują naszego majątku. Pierwsze poszukiwania nie nastrajają nas optymistycznie. Pracy nie ma w ogóle i nie zapowiada się, żeby w kolejnym odwiedzonym gospodarstwie miało być inaczej. Ludzi mało, nikt nic nie wie. W jednym z nich spotykamy Polaków, którzy przyjechali tu do pracy. Dla nich jednak ledwo jest co robić więc o przyjmowaniu nowych nie ma co marzyć. Sporo starszych osób, uśmiechniętych i życzliwych. Widać, ze wiodą spokojny żywot. Niemalże wszystkie chałupy malowane na brązowo i oczywiście drewniane. Prawie w każdym ogródku metalowy globusik, trawa starannie wykoszona. Pieszych nie widać. Ruch na drodze niewielki. Zatrzymujemy się by zrobić małe zakupy. Wiedzieliśmy, że ceny są tu wysokie ale mimo to jesteśmy w lekkim szoku. Chleb w cenie 8-15zł, woda mineralna 1,5l prawie 10zł. Tę ostatnią kupujemy tylko raz na cały pobyt. Później tylko napełniamy butelki kranówką. Już zaczynam tęsknić za Polską a właściwie za piwkiem w normalnej cenie, ulubionymi flipsikami, ciepłym obiadkiem. Tu piwo nie dosyć, że słabe (niecałe 3%) to kosztuje 10zł. Jak już zacząłem o cenach to dodam jeszcze, że litr paliwa 95 kosztuje ok. 5,50zł (ok. 10,40SEK), litr oleju do 2T ok. 40-60zł, litr oleju do 4T powyżej 60zł, fajki 15zł, mały smar do łańcucha 20zł. Większość stacji czynna jest tylko do 19., ew. 20. jednak później istnieje także możliwość tankowania z tym, że poprzez automat (na banknoty) lub kartę płatniczą.

     

Do obozu wracamy bez niczego oprócz zrobionych zakupów. Myślimy gdzie pojechać. Wierzymy, że sytuacja się polepszy. W ramach rekreacji gramy w scrabble, piłkę, specerujemy po lesie. Las w pewnym miejscu staje się bardzo ciekawy i tajemniczy. Było w tym miejscu coś wyjątkowego.

 Zostajemy tu na noc. Rano odpalamy nasze wierne rumaki, pakujemy graty których jest na prawdę sporo głównie ze względu na ilość zabranego jedzenia. Nawiasem mówiąc starcza nam ono praktycznie na 3 tygodnie pobytu w Skandynawii, nie licząc chleba. Kierujemy się na Kalmar po drodze pytając o pracę. Przez ponad sześciokilometrowy most wjeżdżamy na smukłą wyspę Olandia. Pogoda znacznie się poprawiła. Widać więcej dużych gospodarstw, więcej upraw a więc co za tym idzie więcej wiary, że coś tu znajdziemy. Jeździmy od wsi do wsi, chodzimy od domu do domu. W wielu nikogo nie ma. Ci co są nie potrzebują rąk do pracy. Tak zajeżdżamy aż na samo południe wyspy, bardzo ładne zresztą. Przede wszystkim piękna, soczysta zieleń traw, pachnące powietrze, cisza, spokój, zadbane domostwa, kamienne murki, podwórka, równy asfalt, znikomy ruch, dzikie gęsi, maszty jachtów.

     

Ze Szwedami dogadujemy się po angielsku. W jednym miejscu nawet i by była praca ale facet tłumaczy, że ma komplet. Czyli jednak kogoś tam zatrudniają więc może w końcu nam się uda. Wiele z chałup sprawia tylko wrażenie gospodarstw gdzie się coś hoduje albo uprawia. Jednak to tylko wrażenie. To domki letnie, wiejskie odskocznie dla zmęczonych miastem. Robi się ciemno. Zjeżdżamy więc z drogi i rozbijamy na polnej ścieżce nasze namioty. Motocykle lądują w wysokiej trawie. Słychać dzikie ptactwo, w tle wish'a granego przez brata na gitarze. Benzynka do kuchenki, zupka do kubka i od razu robi się cieplej.   

   

Dzień zapowiada się niezbyt pogodny. Rozbiliśmy namioty na polnej drodze, wydwało by się z racji na wysoką trawę nieuczęszczanej. Po wyjściu z namiotu i rozprostowaniu kości widzimy jednak rowerzystę. Haj-Haj! Uśmiecha się do nas mimo iż musiał przeprowadzić rower dookoła. Widać tu inną kulturę, zupełnie też inne niż w Polsce podejście do motocyklisty. Wracamy tym razem wschodnim wybrzeżem wyspy, różniącym się od zachodniego. Tu nie ma upraw, są za to łąki i pasące się na nich krowy. Dalej pytamy o pracę i dalej bezskutecznie. Co więcej sytuacja wydaje się pogarszać. W Fajrestaden zamykamy pętlę. Zauważam ludzi pracujących w polu. Od razu widać, że to na pewno nie Szwedzi. Zatrzymujemy się. Faktycznie, okazuje się że zatrudniają tu obcokrajowców ale mają komplet. To akurat byli Rumuni. Gospodyni mówi nawet trochę po polsku. Kieruje nas do sąsiada. On może coś wiedzieć. Faktycznie wie. Chwilkę z nim rozmawiamy. Ma XJtę. Tłumaczy nam jak dojechać do znajomego, który zatrudnia Polaków. Kropelka z Jackiem czekają a my szukamy poleconego pracodawcy. Trochę było błądzenia. Wszystko przez to, że to co napisał na kartce było nie jak myślałem nazwą miejscowości a nazwiskiem. W końcu się udaje. Krótka rozmowa z Litwinem będącym brygadzistą (eng. supervisor jak kto woli), telefon do szefa i już mamy pracę. Stoimy na sporym podwórzu, nie bardzo wiemy gdzie się ulokować, gdzie kuchnia, łazienka. Polacy pracujący tu i mieszkający w domkach zaraz przy podwórzu patrzą na nas spode łba. Zabierzemy im pare truskawek, zarobią nie po 12000zł a po11900 (nawet nie aż taki wpływ). Ktoś z łaski pokazał nam przyczepę w której mieliśmy niby zamieszkać, kuchnię w której gotować, kibel w którym ...no wiadomo. Rzuciliśmy manatki i poszliśmy coś zjeść. Poznaliśmy kilku normalniejszych ludzi. Zwolniło się miejsce w stodole, na piętrze. Bez chwili zastanowienia przenosimy się. Motocykle stoją pod dachem a każdy z nas ma swoje łóżko. Pokój na pięterku dzielimy jeszcze z dwoma kolesiami. I tak zaczyna się nasza przygoda z rolnictwem, truskawkami na Olandii.


   

Już dzisiaj mamy zaczynać. To się nazywa praca od zaraz. Przed wyjazdem w pole każdy ma mieć przygotowany dla siebie specjalny wózeczek, na który nałoży później skrzynkę tzw. nie wiedzieć czemu "paletę". Do niego będzie zbierać truskawki a dokładniej do umieszczonych w niej piętnastu półkilogramowych, papierowych pudełeczek. Nie było łatwe skombinować wózek. Możliwe, że umoczyli w tym ręce co złośliwsi rodacy. Choć ciężko ale każdemu się w końcu udało. Siedzimy więc w przyczepie z kilkudziesięcioosobową ekipą zbieraczy. Są tu ludzie w różnym wieku, od naszych rówieśników i młodszych po 60letnie babcie sprawiające tylko jak się później okazuje mylne wrażenie schorownych. W przyczepie półmrok bo plandeka jest odsłonięta tylko na niewielkiej powierzchni, którą wpada świeże powietrze. Ciągnik, sporych rozmiarów John Deere lekko szarpie przy automatycznej zmianie biegów. Na zakrętach rzuca. Już widzę, że na drugi raz warto stać przy burcie bo w przeciwnym razie nie ma się czego trzymać, chyba że sąsiada jeśli mu to nie przeszkadza. Sądząc po minach pewnie by przeszkadzało. Nie ma tu miejsca na życzliwość, pomoc drugiemu. Liczy się szybkość, toleruje się chamstwo bardzo tu popularne. Ciągnik staje, silnik gaśnie, otwiera się klapa i wio, zaczyna się wyścig. Puk, puk, puk-słychać tylko otwierane i rozkładane w skrzynce papierowe pudełka. Wózki stoją przy zarezerwowanych w pośpiechu i przepychance rządkach. Oczom nie wierzę, coż za pracowity naród ci Polacy.

Za 15 pudełek półkilogramowych dostaje się karteczkę. Zbiera się je i strzeże do momentu wyjazdu. Wtedy to właściciel wymienia je na pieniądze, 35SEK za każdą. Popularny jest także handel przy użyciu karteczek jako środka płatniczego. W ten spodób można kupić papierosy, alkohol. Czasem pojawi się handlarz-Polak z zewnątrz. U niego wódka kosztuje 50zł/połówkę. Poznajemy życie niejako obozowe, typowego pracownika-gościa. Pracy coraz mniej. Coraz więcej wolnego. Bywają dni, że w ogóle się nie pracuje albo kiedy to już o 9 rano jesteśmy po pracy i śniadaniu. Ziemniaki mamy za darmo więc korzystamy z tego jak najwięcej. Mamy dostęp do kuchni i możemy wygotowywać najróżniejsze smakołyki. Kupujemy mąkę, olej, sól a nawet mięso. Uważam, że skrajność w oszczędzaniu na jedzeniu wtedy gdy nie jest to konieczne, kiedy są warunki do gotowania, jest głupotą. Co innego kilka dni bez obiadu, tylko na kanapkach z tym, że kiedy się nie pracuje fizycznie. Niektórzy, jak zauważyłem, są bardzo pazerni na pieniądze nawet kosztem własnego zdrowia. My mamy dietę urozmaiconą. Codziennie inny pasztet a często też ziemniaki, co więcej-nawet frytki! Pozwoliliśmy sobie czasem nawet na istną rozpustę w postaci naleśników, kotlecików, grzybków, kopytek. Jedzenie nie było jak w domu ale głodni nie chodziliśmy. Od czasu do czasu trzeba było się zająć sprawami socjalnymi jak pranie czy strzyżenie.

Wiele czasu spędzamy na plaży. Nie wygląda ona tak typowa, polska. Przypomina raczej nabrzeże wielkiego jeziora. Jest wąska i raczej kamienista. Widać ląd, linia brzegowa jest powyginana. Woda oczywiście słona i bardzo przejrzysta. Zbieramy z Hanią kamienie do mojego akwarium. Niektóre są dosyć orginalne i mają ciekawy kształt, kolor. Pogoda nam dopisuje. Niewiele jest dni deszczowych i pochmurnych. Idealnie jak na wypoczynek. Zbieramy grzyby. Jest ich tu sporo, nawet przy samej ścieżce. Czyżby Szwedzi nie lubili grzybów? Trochę to dziwni ludzie. Mało kto chodzi. Albo jeżdżą samochodem, rowerem albo biegają. Chodzących widziałem w sklepie. Sklepy mają raczej niewielkie, samoobsługowe. Ciekawym rozwiązaniem jest automat przy kasie do odbierania i wydawania monet. Bardzo wyraźnie wszystko pachnie, czuć zapach nie tylko nosem ale także na języku. Soczystość zapachu i żywość kolorów to coś wspaniałego, nie zapomnę tego. Wiele razy widzieliśmy krążące nad stałym lądem chmury, ciężkie cumulonimbusy. U nas jednak nawet wtedy było ładnie, pogodnie, zupełnie inaczej. Możliwe, że wyspa ta posiada swoisty mikroklimat. Może stąd tak wiele tu pól uprawnych. Obok domu gospodarza jest boisko. Gramy tam mecz w składzie: Kropelka, Jacek i ja kontra kumple z roboty. Piłka fruwa obok okien i o dziwo w nie nie trafia. Wygrywamy! Jedziemy na wycieczkę po okolicy. Ponad sześciokilometrowym mostem wyjeżdżamy z wyspy by pokulać się troszkę po bardziej stałym lądzie. Parkujemy na jednej z uliczek w centrum Kalmaru. Idziemy pieszo, spacerek dobrze nam zrobi. Poza tym więcej można zobaczyć. Zamek robi na nas wrażenie. Pięknie położony, z bardzo ładnym widokiem, starymi armatami. W centrum informacji turystycznej zaopatrujemy sie w kilka przydatnych map i parę drobnych pamiątek. Jest piękna, słoneczna pogoda. Sporo motocykli, jeszcze więcej rowerów. U nich też są żule. Jeden z nich kołysze się właśnie w kadrze aparatu. Podrywa przechodzące obok Szwedki. Prawie wszystkie to długowłose blondynki. Szwedzi z kolei są wysocy. Ten akurat degustator albo z racji trybu życia, czy też obcego pochodzenia (ale nie wyczułem polskiego akcentu) nie zaliczał się do dryblastych. Bruk, gołębie, uliczki z deptakiem a nad nimi co kawałek przewieszone flagi różnych państw. Rowery starego typu, klimatyczne. Rzadko które nie posiadały zabezpieczenia przeciw kradzieży. Niewielkie bolce przełożone przez tylne koło to jak zauważyłem standard. Wsiadamy na rumaki i opuszczamy miasto kierując się do naszych robotniczych czworaków. Jutro znowu pobudka o 4.15 rano. Od 5. do 8. rwiemy na zamówienie marketu. A może będzie padać! O jakby dobrze było dłużej pospać przy pukających o szybę kroplach deszczu...

   

Zbieranie truskawek nie należy do ciekawych zajęć. Ciągła pozycja w skłonie, zamieniana chwilami w kucanie czy też klęczenie powoduje już po pierwszej godzinie pracy zmęczenie kręgosłupa. Z biegiem czasu jest ono jednak coraz mniej odczuwalne. Można się do niego przyzwyczaić. Owoce zbiera się obiema dłońmi łapiąc w garść po kilka przed wrzuceniem do pudełka. Czasem zerwie się bez szypułki. Takiej nie nada więc pozostaje ją zjeść lub wyrzucić. Przemycanie do skrzynki zgniłych pokrak czy też białych niedorobków jest silnie niewskazane. Tu ciężko wymigać się od uczciwej pracy. Każdy zbieracz nosi w kieszeni bloczek ze swoim unikalnym numerkiem, ciężko powiedzieć czy szczęśliwym, w każdym razie nadanym na początku kariery. W razie draki wiadomo do którego delikwenta należała tryfna skrzynka. A zdarzały się takowe w naszej zbieraninie bezrobotnych, studentów i urlopowiczów. Majster kierował wówczas do "przemytnika" słowa typu: "wysiadaj z przyczepy! Dzisiaj już nie zbierasz. Nadajesz się do buraków a nie do truskawek". O dziwo na twarzach pozostałych pasażerów gastarbajterowej przyczepy malował się wtedy delikatny, ukrywany uśmiech. Dziwny jest ten świat... 

Nie wychowałem się na wsi i może dlatego lubię pracę w polu. Nie zaznałem w tym względzie przesytu. Lubię mieć namacalny kontakt z ziemią, czuć jej zapach. Ten klimat uzupełniają rozmowy pomiędzy grządkami, na różne tematy, czasem śpiew. Tutaj akurat tego mi brakuje. Lepiej było nad norweskim fiordem czy też podczas zbioru ziemniaków na Ukrainie. Na wschodzie nawet przyjemniej bo z częstymi odpoczynkami przy kocyku, na którym spoczywał samogon, gołąbki, kiełbaski, ogóreczki i inne delikatesy. Jak dobrze się czuję gdy w ciągu dnia widzę i wschód i zachód słońca. Dlaczego nie robię tak na codzień...

Wycieczka. Tym razem pchamy się na północ wyspy. Zwiedzamy jakieś podrabiane ruiny bo podejrzanie mało zniszczone i równe. Można podejść pod sam mur ale w sumie po co płacić za to całe 40SEK skoro wzrok mamy dobry to i z tych 50metrów dojrzymy kilkudziesięciometrowe ściany zamczyska. Nie jest to brzydkie ale jakieś takie nijakie. Ani to ruiny ani zamek. Kawałek dalej jest pałac letni rodziny królewskiej. Tutaj już odżałowujemy na bilety (a co, przecież na wino i tak nie starczy) i idziemy zwiedzać. Po drodze widzimy pałac, niewielki biały budynek do którego nie można dojść bo dostępu chroni straż królewska. Liczne zielska i kolorowe kwiatki faktycznie wyglądają ciekawie. W parku angielskim zastanawiamy się czy nie wyciągnąć pare monet z płytkiego korytka napełnionego wodą. Ładnych pare bochenków byśmy z tego mieli. Z natury jesteśmy uczciwi i jeszcze nie aż tak głodni więc nie decydujemy się na powyższy akt desperacji. Było w tym kraju wiele okazji dla ludzi nieuczciwych, złodzieji ale my, aniołki o nieskazitelnych duszyczkach nie daliśmy się ani razu skusić.

Szwajcarzy, obok których zaparkowaliśmy zostawili kaski przy motocyklu. My nosiliśmy je ze sobą. A niech trafi się jakiś nie mówię, że złodziej ale chory, kleptoman i co wtedy! Oni pewnie pracują na taki kask kilka godzin, my kilka-dziesiąt razy tyle. Poza tym nie mam ochoty wracać w łupinie po arbuzie.


     

Wracamy do naszej bazy czyli stodoły. Ale nie tak od razu. Wybieramy okrężną drogę, bardzo ładną i malowniczą. Dojeżdżamy znowu do wschodniego wybrzeża. Sporo tam wiatraków. Wszystkie w dobrym stanie. Widać, że nie tylko wiatr się kręci w ich pobliżu.

 

 

Można wejść do jednego z nich i zobaczyć dokładnie jak zbudowany jest takowy wehikuł. Nie zauważyłem śladów wandalizmu, podpisów typu "tu byłam-Maria 2004". W naszej stodole i na podwyrku czujemy się już jak u siebie. Ekipa polskich gazerów wyjechała. Została sama elita. Wiemy, że nasze dni są tu policzone na palcach jednej ręki i będzie trzeba siodłać rumaki w dalszą drogę. Pewnego, chciało by się rzec pięknego, pechowego dnia Kropelce odmawia posłuszeństwa Jawa. Najpierw pęka szyba przy niefortunnym wyprowadzaniu moto z naszego oborogarażu, chwilę później TSka nie chce wejść na obroty, nierówno pracuje silnik, strzał z tłumika i dupa z jazdy. Elektronika zawiodła. Dioda w układzie przekazującym impuls na świece nie miga równomiernie. Iskra pojawia się w nieodpowiednich momentach i co gorsza człowiek nie ma na to wpływu. Może jedynie przyglądać się plastikowemu pudełeczku, przewodom. Nie ma tradycyjnych platynek, tu nie przejdzie metoda "na chleb", którą zastosowałem w Pradze. O ile szyba zostaje sklejona na miejscu, od ręki to z silnikiem już nie idzie tak łatwo. Niestety nie pozostaje nic innego jak hol do promu i powrót do Polski. Jacek z Kropelką wracają więc do Ojczyzny (dokładny opis ich powrotu zostawiam Kropelce) a ja z Hanią mam zamiar się tu jeszcze trochę pokręcić. Zostajemy sami na poddaszu naszej stodoły. Gospodarstwo zatrudniające w sezonie ok. 150 pracowników teraz opustoszało. Nie ma problemu z dostępem do łazienki, nie trzeba czekać na wrzątek. Jest jeszcze kilku niedobitków poza nami i rano na przyczepie siedzi grupka zbieraczy w stanie gotowości bojowej. Jednak ci wracają coraz częściej niezadowoleni bo "truskawka coraz mniejsza", "gówno takie po tych grządkach". W ostatnie dwa dni nie idziemy do roboty. Jakoś też nam się odechciało wstawać na 5., żeby od świtu zabawiać się z truskawkami w chowanego. Pożyczam prostownik od gospodarza bo siadł mi (nowy) akumulator. W końcu nadchodzi moment kiedy mówimy wszystkim nara i wyruszamy dalej w poszukiwaniu czegoś czego nam w domu było najwidoczniej mało. Wyjeżdżamy w deszczu. 

   

Wsiadamy na obładowanego GSa zaparkowanego w "naszej" stodole. Przez bramę widzimy podwórko na którym zbieraliśmy się do pracy. Pada deszcz, jest ponuro, zimno. W sumie to może jeszcze coś byśmy zjedli. Po cholere się spieszyć w taką pogodę. Jemy na ławeczce obok gotowego do drogi motocykla. Ciekawe, dokąd dzisiaj zajedziemy, co zobaczymy, jak minie dzień. To jest to co kocham w takich wyjazdach. Właśnie ta niewiadoma, ta wolność wyboru. Deszcz trochę odpuścił,  żołądki także więc wyruszamy. Ledwo wyjechaliśmy a już jakiś problem z moto. Coś mu nie chce się w taką pogodę. Stanął i ma gdzieś to, że mokniemy. Może wilgoć go odwiedziła i jest nią zajęty do tego stopnia, że o nas już zapomniał. Eh niewdzięczna maszyna...W końcu przypomniał sobie o nas i ruszył z kopyta. Zachęcony najwidoczniej nowym krajobrazem galopował przez łąki, pola i lasy aż miło. Opuściliśmy naszą wyspę i skierowaliśmy się na północ, wzdłuż wschodniego wybrzeża Szwecji.  Całkiem ładne te miasteczka nadmorskie. Stojące w portach jachty tworzą niezły klimat. Pogoda barowa ale, że nie mamy kasy na bar wędrujemy dalej. W jednym z miasteczek, zdaje się w Monsteras dzwonimy z automatu do potencjalnych pracodawców. Namiary dostaliśmy od naszych litewskich znajomych z wyspy. Ciężko rozmawia się po angielsku przez skrzeczącą słuchawkę aparatu, patrząc kątem oka na uciekający licznik impulsów. Zawsze w takich momentach żałuję, że nie przykładałem się bardziej do języka. Ostatecznie nic konkretnego nie wpada i jedziemy dalej. Słyszeliśmy, że w okolicach Sztokholmu można coś znaleźć. A może by skoczyć na Nordkapp po pracy? W Oskarshamn podjeżdżamy pod terminal promowy. Pływają stąd promy na Gotlandię. Jednak w okienku nadzieja na odwiedzenie tej podobno pięknej wyspy pryska. Cena biletu jest oszałamiająca. Po drodze pytamy o pracę ale jakoś to nie idzie. Jedziemy autostradą. Ruch niewielki, wysoki las, podmokłe tereny, zimno i mglisto. Zatrzymujemy się na stacji by uzupełnić zapas zupy i nieco się ogrzać. Na termometrze niewiele powyżej zera. Na niemieckich tablicach stoi przy motelu kilka choperów. Pewnie siędzą koledzy przy ciepłej herbatce albo jeszcze czymś bardziej rozgrzewającym. Buty już przemoknięte. Gdy się jednak stoi więcej niż 10 minut wydaje się być zimniej niż podczas jazdy. Więc wyruszamy. Burczy w brzuchu a my chleba nie mamy. Jest skrzyżowanie, jakieś niewielkie miasteczko i supermarket. Udaje się kupić za 14,90 więc bierzemy od razu 2. Robi się późno, czuć zmęczenie. Teraz nasza jazda polega na ciągłym wypatrywaniu miejsca pod namiot. Jest-zjazd do lasu, kurde szlaban i jakiś zakaz-wracamy. Jest-bez szlabanu, wjeżdżamy. Jedziemy leśną drogą, najpierw nawet niezłą później tylko wyglądającą na drogę. Nie ma nikogo, ślady po dużych kołach, najpewniej od ciągnika, które tworzą teraz zapełnione wodą koleiny. Czuć czasem poślizg koła, w takiej chwili robi się na ułamek sekundy gorąco. Droga się kończy wycinką drzew. Ładnie tu pachnie, bardzo ładnie. Jest jednak mokro, lata sporo komarów. Wracamy znów do drogi, po razk kolejny w podobny sposób by szukać dalej. Nie chcemy spać przy samej drodze. Hałas przejeżdżających samochodów nam nie odpowiada. Jesteśmy wybredni. Rozbijamy się w gęstym lesie. Nie prowadzi tu droga. Przejechałem pomiędzy drzewami w niewielkiej przecince, po sporych głazach, korzeniach i trawie. Motocykl oparty standardowo o drzewo a my w pośpiechu i półmroku rozbijamy nasz namiot. Wrzucamy bagaże do środka, jemy aż się uszy trzęsą. Jak dobry jest chleb, nawet suchy! A z pasztetem to już istne delicje! Nie mamy kuchenki a ognisko ciężko by było rozpalić. Popijamy więc zimną kranówą zatankowaną do półtoralitrowych dwóch butelek na stacji benzynowej. Zrzucamy mokre ubrania i wskakujemy do śpiworów. Rozgrzewamy się bo zimno i wilgotno. Zaczyna kropić. Dobrze się zasypia gdy deszcz stuka w namiot, wreszcie suche ubrania i ma się blisko najbliższą osobę. Budzimy się około 3 w nocy. Błyski, straszliwe huki. To nic innego tylko potężna burza. Deszcz chce rozwalić nasz namiot. Dosłownie leje się z nieba jak z wodospadu. Siedzimy po środku i czekamy. Nie da się spać. W jednym miejscu zaczyna kapać. Znowu błysk. Widzę w nim Hanię a w tle ściankę uginającego się namiotu. Mamy dość, chcemy pod dach! W końcu ustaje ale trwało to w rzeczywistości godzinę a dla nas wieki. Rano już w ogóle nie pada. Zwijamy nasz mokry domek, pakujemy manatki. Motocykl się przeziębił. Kicha! Dopiero koło południa dochodzi do siebie i pozwala na siebie wskoczyć. Brum brum, wieś, autostrada, znowu stacja i mamy Sztokholm. Nie ma to jak duże miasto, ruch i rozładowany akumulator! Dobrze, że mam pasażerkę. Żyjemy w symbiozie. Ona popycha mnie a ja ją. 

   

Sztokholm- miasto bardzo ładne, nowoczesne. Jest tu wiele tuneli, mostów, wiaduktów. Dookoła mnóstwo wody. Na czuja jeździmy po całym mieście, zarówno po głównych jak i bocznych, zupełnie osiedlowych ulicach. Mnóstwo tu motocykli. Stoją w grupkach i solo, po kątach i przy deptakach.  Właściciele boją się najwidoczniej złodziejstwa bo zamykają swoje cacka różnego rodzaju blokadami. W końcu to duże miasto. Mimo, że spokojna, bezpieczna Szwecja -miasto zawsze pozostanie miastem. Anonimowość, ruch, bieda, zamieszanie czyni okazję dla złodzieja. Główne ulice wyglądają jak te z amerykańskich filmów. Nad wodą w centrum z kolei można się poczuć jak w Wenecji. Zatrzymujemy się na parkingu wyłącznie dla motocykli. Pierwsza rzecz którą chce tu zwiedzić a właściwie tylko zaliczyć to WC. Ku mojej uciesze trafia się w pobliżu mała srajbudka przy srajbudkowym lokalu. Ktoś nie domknął drzwi i mogę się spokojnie wy...tentego. Teraz znacznie przyjemniej zerka mi się na okolicę. Jest pomnik muzykanta, stare chałupki, kościół, mnóstwo turystów. Stateczki sobie pływają, ptaszki latają a ja kleję zbiornik paliwa. Na szczęście mam tajemniczą maść, która zwie się "poxilina". Dziura nie ma żadnych szans.

   

Gdy wyruszamy z miasta jest już dosyć późno. Mamy jakieś 2-3 godziny by zdążyć się rozbić przed zmrokiem. Decydujemy się z bólem zmienić kurs z północnego na południowo-zachodni. Po licznych rozjazdach i odcinku nieprzyjemnej, zatłoczonej autostrady lądujemy na wieskiej, lokalnej drodze. Jakże tu przyjemnie. Ruchu praktycznie nie ma wcale. Cisza i spokój. Nawierzchnia bardzo dobra. Chcemy zatrzymać się tym razem nad samym jeziorem. Jest tu ich wiele po drodze tylko niestety ogrodzonych albo zagospodarowanych. W pewnym momencie trochę nawet pokurwowałem na Szwedów za te siatki. Niech ich szlak trafi z tymi płotkami. Tak się napaliłem na jezioro, że namiot rozbiliśmy już po zachodzie słońca, w lesie a na dodatek w sąsiedztwie ruchliwej autostrady. Widać, że ktoś tu przed nami biwakował. Nawet to czuć. Tym razem nie jemy kolacji. Idziemy od razu spać. 

   

Przydało by się wreszcie umyć. Jedziemy na pobliską stację, dosyć dużą. W Szwecji jest takich niewiele. Większość to małe stacyjki, nie rzadko wyłącznie z automatem. Na tej jest prysznic ale... awaria! No trudno, jeszcze tydzień bez mycia wytrzymamy.  W Linkoping wchodzimy do katedry. Ta stara budowla ma świetną akustykę. Dźwięk organów wywołuje ciarki na skórze. Depcze się po celowo umieszczonych w posadzce płytach nagrobnych. Robiono tak w średniowieczu aby zaznaczyć skromność i skruchę nieboszczyka. I tak przez wieki ludzie szlifowali swoimi trzewikami czyjeś groby, nazwiska. Czas... widocznie go masz skoro czytasz tą relację. A może nikt tego oprócz mnie nie przeczyta... Wracając do kościoła to spotkać tu można ciekawe jak na tego typu obiekt patenty. Jest komputer w nawie bocznej, jest WC. Czasem trafi się salka dla dzieci. Istnieje coś takiego jak przewodnik po kościołach szwedzkich. W nim zaznaczono piktogramami co jaki kościół oferuje.

   

Pozwalamy sobie dzisiaj na niesamowity luksus. Kupujemy joghurt-cały litr! Oczywiście truskawkowy. Mimo, że na wyspie objedliśmy się truskawek za wszystkie czasy to smakował nam bardzo, bardzo. Do tego świeże pieczywko. Miód w gębie.
Pyr-pyr, lasek, pole, deszczyk, wiatr, słoneczko, postój, stacja i jesteśmy w pobliżu Husqvarny. Dojeżdżamy tu mniej główną drogą przez Tranas. Końcówka już całkiem boczną drogą trzeciej kategorii. Polecam takie właśnie szlaki. Spokój, cisza, wieś w najczystszej postaci. Sielanka, nikt się nigdzie nie spieszy. Czasem ktoś z nudów skosi trawnik. Mają do tego kosiarki-ciągniczki. Dla niektórych to widać przyjemność. Jedzie taki delikwent uśmiechnięty, z słuchawkami na uszach wkoło swego domu. Trawka mu rośnie zieloniutka, soczysta a on ją czasem przystrzyże. Jedziemy pomiędzy skałami, a teraz z górki. Jaki piękny widok. Po prawej pola tarasowe, charatkerystyczyny kamienny murek, drewniany pałacyk, stajnie, zabudowania służby. Krowa patrzy na nas z zaciekawieniem wstrzymując na chwilę przeżuwanie zerwanej przed momentem soczystej trawy. Pieszych w Szwecji nie widać po wsiach wcale. Siedzą po domach a jak się przemieszczają to najczęściej samochodem. Sporo też biegaczy i rowerzystów. Nie ma czegoś takiego jak sklepy na każdym rogu nawet małej miejscowości, wsi otwarte w dodatku od świtu do zmierzchu. Same supermarkety, raczej niewielkie otwarte do wczesnych godzin wieczornych.

   

Na dzisiaj jazdy wystarczy. Szukamy miejsca pod namiot. Nawiasem mówiąc weszło to nam tak w krew, że nawet miesiąc po powrocie gdy zatrzymałem się gdzieś przy lesie automatycznie rozglądałem się za miejscem pod namiot choć wcale nie miałem przecież zamiaru go rozbijać. Zjeżdżamy w las. Błotnista droga, mocno pod górę prowadzi nas do sporej wycinki. Gdy pojawiam się na szczycie widzę spłoszone sarny. Rozkładamy się w bardzo ładnym, pachnącym miejscu. Co z tego, że łóżka nie mamy, ciepłej strawy, komputera, wody, łazienki itp itd. Mamy za to dziką naturę, piękny widok, kręcącego się w pobliżu lisa i nie wiadomo co jeszcze. Dzisiaj nasz ulubiony pasztet- z pieczarkami. Do tego wapno musujące, głównie dla pomarańczowego smaku. Przez cały czas pobytu w Szwecji, mimo wielu nocy przespanych w lesie nie używamy, choć mamy, środka na komary. Lata ich czasem sporo ale da się przeżyć. Jestem przeciwnikiem chemii, gdy da się bez niej obejść.

Mamy co jakiś czas kontakt SMSowy z MZriderem przebywającym także na terenie tego pięknego kraju, tylko kilkaset kilometrów na zachód. Chcemy się spotkać w okolicach Goteborga. Miło dostawać SMSy siedząc w namiocie gdzieś daleko od domu, w środku lasu. Czasem ciężko było odpisać bo bateria słaba a gniazdek na drzewach nie zamontowali. Podobnie z aparatem. NIe zawsze było jak naładować baterie więc zdjęć wszędzie gdzie byliśmy nie udało się zrobić. Były też ciepłe SMSy od innych osób, za które bardzo dziękuję.
 

   

W jednym z miasteczek nad jeziorem Vattern, zdaje się Grana jest mnóstwo sklepików z kręconymi cukierkami-lizakami w kształcie laski. Widzieliśmy jak wygląda ich produkcja. W fabryce cukierków podładowaliśmy też nasze baterie. W miasteczku spotykamy wielu motocyklistów. Jeden z nich ma psa-pasażera, który podróżuje również w kasku. Fajnie to wygląda. Jako, że czasem pojawiamy się w mieście wypada się umyć choć trochę. W litrze wody można się spokojnie wykąpać, nawet spłukać włosy.

W Husqvarnie szukamy fabryki motocykli. Zwiedzam muzeum przyfabtyczne. Jest w nim około 100 motocykli od crossa po szosowy motocykl wyścigowy. Są też kosiarki, broń, kuchenki, maszyny do szycia, rowery, maszynki do mielenia mięsa i wiele innych. Nie wiedziałem, że Husqvarna była tak wszechstronna. Od kilku lat motocykli tu nie produkują. Jak powiedziała pani strażnik produkcję przeniesiono do Włoch. 

 

Po zwiedzeniu muzeum przyfabrycznego wracam na parking przed sklepem, gdzie czeka na mnie Hania. Nie było mnie około dwóch godzin. Ciężko było przelecieć muzeum szybciej bo poza motocyklami było też małe kino, w którym leciały extra filmy z jazdy zimowej kierowców fabrycznych Husqvarny. Napaliłem się nieco od tego momentu na wyjazdy zimowe. W międzyczasie, gdy oglądałem eksponaty dwukołowe, Hania zdążyła poczęstować miejscowego żula wodą. Tak wspomina tą chwilę: "...podszedł do mnie jakiś facet, który znał angielski nie gorzej ode mnie. Poprosił o wodę, mówiąc że jest biedny ale nic więcej nie chce, tylko się napić...dałam mu więc pare łyków naszej kranówki, którą zawsze przy sobie mieliśmy.  Żul podziękował po czym oddalił się w spokoju..." Widzimy więc, że tamtejsi gazerzy nieco różnią się od naszych rodzimych. Chwila ciszy za spragnione szwedzkie gardła! Oni mają wódkę pińć razy droższą i na dodatek nie na każdym rogu.
 
Kupujemy nasze ulubione Yogi czyli joghut. Wypijamy na miejscu ponad połowę. Miało zostać na wieczór i zostanie. Nawet cały litr! Dosypujemy mleka w proszku, które jeszcze nam zostało z Polski, zalewamy wodą i mieszamy. Po kilku godzinach w upale mamy znów całą butelkę afrodyzjaku.
 
Jest piękna, słoneczna pogoda. Spory ruch motocykli. Każdy odmachnie, każdy się uśmiechnie. Atmosfera na drodze bardzo dobra. Wszyscy jadą ostrożnie, nie ma wyprzedzania na trzeciego. Nie ma takich jak w Polsce różnic prędkości podróżnych dzięki czemu rzadko istenieje konieczność wyprzedzania. Ruch jest płynny, przyjemnie się jedzie. Tylko koło Sztokholmu widzieliśmy odstępstwa od tej reguły. Tam niektórzy poginali zdrowo. Były też ścigacze, całe grupy mknące z prędkością grubo ponad 100km/h.
 
Kręcimy się nieco wzdłuż pobliskiego jeziorka ponad stukilometrowej długości po czym prowadzącą przez wsie, lasy i pola drogą podążamy dalej na południe. Pracy jak nie było tak nie ma. Fakt, że nie pytamy już tak często jak dawniej. Nie, nie- aż tyle nie zarobiliśmy na truskawkach tylko po prostu nam się nie chce co chwila stawać a korony jeszcze jakieś dzwonią po kieszeniach. W Vaxjo podjeżdżamy pod uniewersytet. Biblioteka nieczynna. Jesteśmy tym faktem zasmuceni nie dlatego, że raptem naszła nas ochota na czytanie po szwedzku a książek nima tylko z braku dostępu do internetu. Chcieliśmy sprawdzić kilka rzeczy ale nie udało się. Na pocieszenie dostaliśmy śliczny zameczek, położony nieopodal. Dostaliśmy do obejrzenia. Oglądały go z nami psy, zaproszone na wystawę.
 
Często droga wije się przez las i w otoczeniu jezior. Co mnie dziwi nie widać amatorów kąpieli na łonie natury zbyt wielu. Jest piękna woda a ludzie wolą pluskać się w basenie. Raz nawet prawie się decydujemy na kąpiel w betonowym korycie z wymalowanym niebieskim dnem ale widząc tłum cielsk na małej powierzchni rezygnujemy.
 
Tak pisze i pisze a zdjęć nie daje. To dlatego, że ich po prostu nie ma bo na tym odcinku nie cykaliśmy. Czym bardziej na południe tym ładniej bym rzekł. Chałupki klimatyczne, jakoś tak ciepło, wakacyjnie i słonecznie. Raz zakręt w lewo, raz w prawo. W ogóle się nie nudzi, to nie to co autostrada. Dziewięćdziesiątką w zakręt...no może ciut za szybko, następnym razem trochę przyhamuje. Ale ładnie pachnie żywicą.  Jagód objedliśmy się podczas tego pobytu do syta. Praktycznie codziennie mieliśmy fioletowe języki.



Karlshamn- jesteśmy nad Bałtykiem. Ładne to miasteczko. Jest sobotni wieczór. Widać tu i ówdzie zawianych. O spaniu pomyśleliśmy nieco za późno. Ciemno i zimno. W dodatku paliwa jak na lekarstwo. Nie ma co, trzeba się położyć. Zjeżdżamy w bok i rozbijamy się nie wiadomo gdzie. Widzę, że na trawie, nic poza tym. Gdy robimy zamach by zarzucić tropik - hał hał łłłł ł  coraz bliżej. I to nie takie hał po którym zaraz jest głaskanie. 

Wskakujemy migiem do namiotu, zamykamy się i czekamy na psy. Hał, hłoł hoł ki połki i psy się nie pojawiły. Z pewną nieśmiałością wychodzimy na zewnątrz i kończymy rozpoczętą robotę. Jemy kolację. Nie żałuję sobie jedzenia. W sumie jak by nas miało coś zagryźć do rana to przynajmniej z pełnym żołądkiem. Czasem niepotrzebnie człowiek zostawia sobie coś na później, nie korzysta z  życia teraz tylko chomikuje. Błąd bo można w ten sposób żyć bardziej przyszłością niż czasem teraźniejszym. Trochę pasztetu sobie zostawiamy bo są przecież trzy czasy.
 
No, całkiem wygodnie się leży bo na wysokiej trawie. Miękko i w miarę ciepło. Zły już nie jestem bo pojadłem i zawpowiada się, że dobrze pośpie. Już mam oczy zamknięte i coś wchodzi na jawę a tu siabada siabada, muzyka gra. Gdzieś niedaleko ludzie się bawią. Koło pierwszej w nocy muzyka zmienia się na bardziej ambitną. Słuchamy sobie z nadzieją, że bisów nie będzie. Kilka godzin później słychać jakieś szeleszczenie pobliskich drzew, grzebanie w trawie i dziwne odgłosy.  Nie wychodzę z namiotu, nie chcę marznąć nawet jak bym miał zobaczyć łosia. Rano okazuje się, że nasz namiot stoi tuż przy rezerwacie gdzie mieszkają  łosie, dziki, żubry, jelenie i chyba żbiki czy coś w tym stylu. Na szczęście motor zostawiły w spokoju.
 
Kolejny raz mamy problem z odpaleniem i trzeba pchnąć. Tak od czasu gdy mocno zamókł i zagadał dopiero po wyładowaniu akumulatora. Nie doszedł po tym do siebie. Dopiero po naładowaniu w Polsce odpalałem samodzielnie.
 
Wstajemy, pakujemy manatki, składamy namiot, to wszystko na moto i wio. Tak codziennie. Codziennie śpimy w nowym miejscu, gdzie popadnie. Motocykl daje nam wolność. Jedziemy gdzie chcemy, gdzie nas oczy poniosą, tak długo jak chcemy. To już trzeci tydzień naszej tułaczki. Przy zamkniętej jeszcze stacji benzynowej zatrzymujemy się na śniadanie. Wyciągamy pasztety, chleby, tankujemy kranówę. Świeci słońce i zapowiada się ciepły dzionek. Otwierają stację, lejemy paliwko i już nas tu nie ma.
 
Mkniemy wzdłuż wybrzeża, w kierunku Karlskrony. Kupujemy biltety na prom. Za 3 dni odpływamy. Skończyło się nam pieczywo więc udajemy się do supermarketu. NIestety jest już za późno. Niedziela, godzina 18. - pieczywo tylko na stacji benzynowej w kosmicznej cenie. Pozostają nam w menu zupki chińskie na sucho. Szukamy jakiejś nory na nocleg. Trafia się urocze miejsce w lesie. Motocykl stawiamy w wysokiej i gęstej paproci, namiot pomiędzy młodymi świerkami. Przed nim leży olbrzymi głaz na którym spożywamy.  Na siatce wentylacyjnej namiotu poluje jaszczurka. Lepsza niż  środek na komary, którego do tej pory nie napoczęliśmy. 

   

Przez kolejne 3 dni do odejścia promu kręcimy się po okolicy. Zwiedzamy Karlskronę. Większość czasu spędzamy jednak na plaży. Różni się ona znacznie od naszego wyobrażenia. Jest wąska i nie ma tyle piasku. Woda nie ciągnie się po horyzont bo po drodze są zakola, wyspy i wysepki. Brzeg bardziej przypomina jezioro. Amatorów słońca nie brakuje. Woda ciepła z niewielką falą i oczywiście słona. W budce z lodami i fast foodem instaluje ładowarkę do baterii. W tym czasie jak będziemy leżakować zdąży sie podładować.
 
Na noc wracamy do "naszego" lasu. Kolejny dzień w podobnym stylu. Jedziemy na nieco inną plaże przy której jest pole kempingowe. Wykorzystujemy je ładując telefony i gotując wodę. Wreszcie zjemy normalną zupkę czyli w płynie. Od kilku ładnych dni nie mieliśmy nic ciepłego w ustach a w każdym razie nic co dało by się zjeść.
 
Pływanie, leżenie na plecach, leżenie na brzuchu, bokiem, siedzenie... Tak mijały nam te ostatnie dni w Szwecji. Kompletne lenistwo i bierny odpoczynek. Sporą część wypoczywających to ludzie starsi. Oni też najczęściej podróżują, tacy emerytowani ale aktywni turyści. Szkoda, że w  Polsce tak nie jest.

   

Na jednej z plaż na brzegu porozrzucane są olbrzymie głazy. Jesteśmy tu jako jedni z pierwszych dzisiejszego dnia. Ranne z nas ptaszki. O 8. rano siedzimy już nad wodą. Z pustego parkingu robi się przepełniony. Multum ludzi. Każdy przechodzi obok nas w nadziei, że znajdzie "swój" głaz. Ci co przyszli po 11. nie mieli szans. Wracali zawiedzeni i rozkładali się na trawie. Wszystkie głazy "rodzinne" były pozajmowane. Obok nas jest sporo miejsca. Chyba aż tak nie  śmierdzimy. Siedzimy przy motocyklu, nie nad samą wodą. To pewnie dlatego.
 
Nadchodzi ostatni poranek, ostatnie pakowanie namiotu, ostatnie spojrzenie na Skandynawię. O 8. stawiamy się na terminalu promowym. Poza kolejką połyka nas prom. Pogoda idealna. Całe 10 godzin rejsu siedzimy na tarasie widokowym, na wygodnych leżakach. Pod nami Polacy wracający z pracy po kilu miesiącach. Piją, palą,rozlewają popitki. Mimo podchmielenia każdy z nich nie spuszcza z oka swojego plecaczka. Ci co mają chwilowo dosyć trzymają go na kolanach, przez ucho torby mając przeplecioną rękę. Niejedni pozbędą się tu dzisiaj kilku dniówek w sklepie wolnocłowym.  Po horyzont rozciąga się morze. Czasem miniemy jakiś statek, czasem bardzo blisko. Widzieliśmy nawet łódź podwodną ale nieco wcześniej bo jeszcze będąc na Olandii. Nie wszystko dało radę opisać. Jak każdy wyjazd najlepiej samemu przeżyć.
 

   

Jeszcze tylko wkurzymy się na chamstwo i brak kultury na drogach w Polsce, jazda nocna, 400km, Bydgoszcz i już będziemy w domu by przesuszyć namiot, zjeść schabowego, napić się do woli herbaty, pójść na piwko.

   

     


                                                                                        (C)Wyatt                                                            powrót